Bez względu na to, gdzie się wybiorę, wszędzie chcą ode mnie dolara. Skarbonki, puszki, brakuje tylko tac. Chociaż i o te nie trudno. Czy naprawdę nawet w chińsko-amerykańskiej sieciówce z pandą wielką w tle muszą mnie prosić o pieniądze?
Hejterom wyjaśniam – nie jestem skąpcem. Przekazuje część swojego podatku na organizacje charytatywne, często dam kilka dolarów rozśpiewanemu grajkowi na stacji metra. Ale coraz częściej czuję się osaczony i wręcz zmuszany do dzielenia się zawartością mojego portfela.
Lubię robić zakupy w HomeGoods. Solniczki, pościel, przyprawy, zapachy, zapaszki, świeczki, lampki, wszystko, co się w domu przydać może. Koniec końców trzeba z tym pójść do kasy i zapłacić. Normalka. Ale dlaczego tuż przed podsumowaniem pani pyta mnie o to, czy chcę dorzucić się do zbiórki dla bardzo ważnej organizacji wspierających tych albo tamtych? Oczywiście, że popieram ich działania. Ale czy stawianie mnie pod ścianą pytaniem „czy zechce pan podarować dolara” to nie za dużo?
I w tym momencie wyłącza się mój nonkonformizm. Przestaje działać. Oczywiście, że dorzucam. Dolara, dwa pięć. Ale po wyjściu ze sklepu po raz kolejny czuję się zmanipulowany. Bo to przecież sprytna zagrywka psychologiczna – przede mną roześmiana kasjerka, która pięć razy zapytała mnie, jak się czuję, za mną ogonek klientów z wypełnionymi po brzegi koszykami. Głupio odmówić.
W Pandzie to samo. Wstyd się przyznać, ale lubię ten chińsko-amerykański kulinarny misz-masz. Od czasu do czasu. Kiedy przychodzi do płacenia rozentuzjazmowany pan pyta mnie, czy dorzucę dolara do ich zbiórki. Dorzucam. Rozlega się dzwonek a cała ekipa restauracyjki dziękuje mi gromkim „thank you”. Obowiązek wypełniony? Niekoniecznie.
Wolontariat to według internetowego Słownika SJP pracowanie gdzieś z własnej woli za darmo, zwłaszcza przy ludziach chorych, starszych, bezdomnych a wolontariusz – osoba dobrowolnie pracująca bez wynagrodzenia w celu niesienia pomocy innym, np. opiekująca się nieuleczalnie chorymi lub bezdomnym i ewentualnie ochotnik, żołnierz, który z własnej chęci wstąpił do wojska. Choć ta ostatnia definicja bardziej pasuje do przeszłości.
I w zasadzie nikt mnie do niczego nigdzie nie zmusza. Chociaż czuję się trochę jak Lech Wałęsa, że „nie chcę, ale muszę”. Bo sprytnie sobie to wszystko wykalkulowali. Wiedzą, że głupio mi będzie odmówić a ja wiem, że oni to wiedzą i mimo wszystko daję się namówić.