Mój pierwszy raz w Ameryce

źródło: pexels.com

Od dawna wybierałam się do tej „Ameryki”. Do kraju cheeseburgerów, nieszczerych białych uśmiechów i sióstr Kardashian. Ale o tym może później.

Ze względu na to, że panicznie boję się latać, a lubię podróżować (wiem, że to oksymoron, ale latam na hydroksyzynie), cały czas przekładałam decyzję o wylocie, nie mogłam wyobrazić sobie jedenastu godzin w powietrzu. W końcu musiałam się przemóc: „No, jak spadnę do oceanu, to trudno”.

Dosłownie leciałam do „wujka z Ameryki”. Wujek, który wysyłał mi najfajniejsze prezenty na święta. Zgadnijcie kto miał najbardziej wypasioną Barbie w szkole? 🙂 Oczywiście wujek z Ameryki powiedział, że wszystko jest na jego koszt i żebym absolutnie się nie stresowała. Miałam załatwić sobie tylko wizę.

Zdobycie wizy trwa około dwóch tygodni. Jestem leniwa, więc skorzystałam z pomocy pośrednika wizowego (polecam, kosztuje ok. 150 zł a wszystko załatwiają, Ty musisz stawić się tylko do ambasady).

Oczywiście przed wizytą w ambasadzie nasłuchałam się od ludzi, że zadają podchwytliwe pytania i nie jest tak łatwo dostać wizę, i że cofają ludzi na granicy, że to, że tamto… Welcome to San Francisco – powiedział z uśmiechem przemiły Azjata zadając wcześniej tylko trzy pytania: „Do kogo, na ile i po co”. Nigdy nie byłam karana, pies w domu, praca w stolicy. Dziesięć dni zaplanowane co do godziny. Nie, Ameryko, nie zostanę na stałe.

W końcu nadszedł dzień mojego wyjazdu do tej wielkiej Ameryki. Jednak najbardziej cieszyłam się, że zobaczę po prostu wujka i jego cudowną żonę, z pochodzenia Peruwiankę. Zapakowałam się w bagaż podręczny, bo jak wspominałam jestem zbyt leniwa i nie chce mi się nigdy czekać na walizkę.

Z Warszawy leciałam do Frankfurtu a z Frankfurtu prosto do San Francisco. Usiadłam wygodnie w wielkim boeingu przełykając małą tabletkę. Nie spadniemy – powtarzałam sobie. Na szczęście linia United cały czas zajmowała moją głowę jedzeniem. Gdyby przyznawano nagrodę za tuczenie pasażerów, to (z pewnością) pracownicy United byliby w czołówce. Tak więc przeżyłam lot bez traumy, turbulencji z wysokim poziomem glukozy we krwi.

Wylądowaliśmy

Fu** yeah – pomyślałam.Trzeba było jeszcze odpowiedzieć na pytania i zeskanować paszport. No i grzecznie ustawić się w kolejce po kolejne pytania. Zauważyłam, że było sporo Rosjan, ale większą uwagę zwróciłam na wszechobecny język hiszpański oraz Latynosów. Pani celnik zadała mi standardowe pytania „Do kogo, na ile i po co”. Przeszłam przez ostatnie już bramki. Dziękuję Ameryko, dziękuję Donaldzie – pomyślałam. Ciocia czekała już na mnie w hali przylotów, a wujek jeszcze siedział w pracy. Oczywiście rzuciłyśmy się sobie w ramiona jak w amerykańskim filmie, hłe hłe.

Powitała mnie mama cioci, w jej głosie było słychać hiszpański akcent, oczywiście spytała, czy jestem głodna, bo wyglądam strasznie chudo… Wujek wrócił z pracy, na mój widok krzyknął, że jem „air” i takie tam heheszki na temat mojej wagi.  Poszłam spać i obudziłam się o 5 nad ranem odczuwając na własnej skórze czym jest ten mityczny jet lag.

Rano postanowiłam zrobić naleśniki, żeby było miło i rodzinnie. Otworzyłam lodówkę wielkości szafy z Ikei w poszukiwaniu składników do naleśników. Niepotrzebnie. Ciocia dała mi wielkie pudło naleśników w proszku… wystarczyło dolać wody. Pyszna tablica Mendelejewa.

Ciocia otworzyła okno i zaczęła krzyczeć na małą Azjatkę, że ta po raz kolejny zajmuje jej miejsce parkingowe a ja szukałam w lodówce (wielkości szafy z Ikei) czegoś na wzór cytryny. I must sue her – krzyknęła ciocia o wyglądzie Maryi z Guadalupe.

„Welcome to America”… ciąg dalszy nastąpi

DŻI

SKOMENTUJ

Dodaj komentarz
Wpisz swoje imię